Belfer na wakacjach :)

3 lipca 2022 r. 

_______________________________________________




Postanowiłam zreanimować starego bloga czytelniczego i tchnąć w niego trochę nowości. Nadal dużo czytam, ale przez ten czas, gdy mnie nie było tutaj, rozwijałam też inne swoje pasje. Chciałabym tutaj tez o nich pisać. 


Jedną z nich jest rysowanie...


Przez ten czas powstało sporo moich rysunków, ale pochwalę się narazie kilkoma... na kolejne jeszcze przyjdzie czas ;)












Wkrótce z pewnością napiszę więcej...


Anna M.




Powrót po baaaardzo długiej przerwie

25.06.2022 r.


    Moi drodzy wracam. Jeszcze do końca nie wiem, jaką formę przybierze ostatecznie ten blog, bo chodzi mi po głowie kilka pomysłów. Może będzie nadal tylko o książkach, może coś więcej - przyznam, że od jakiegoś czasu mam pomysł na stworzenie strony o edukacji, pomocy uczniom i nauczycielom... Cóż... może kiedyś ;)


Co się u mnie działo przez te ponad 3 lata? Skończyłam studia magisterskie z psychologii! Wiem, wiem, mogłam przecież równolegle pisać, zwłaszcza, że opuściłam bloga bez słowa wyjaśnienia, czy komentarza...  To akurat było niewybaczalne...! 


Z reszty spróbuję się wytłumaczyć.... w kolejnym poście... tylko niech chwilkę odpocznę po zakończeniu roku szkolnego ;)


Fumio Sasaki "Pożegnanie z nadmiarem"

16.09.2019 r.


"Moim zdaniem minimaliści to ludzie, którzy wiedzą, co jest im naprawdę potrzebne, a co chcieliby mieć tylko dla pozorów, i nie boją się pozbyć wszystkiego, co mieści się w tej drugiej kategorii".







Od dobrych kilku lat staram się pozbyć niepotrzebnych rzeczy. Zawsze szło mi to z wielkim trudem, a gdy jakimś cudem pozbyłam się już czegoś, natychmiast, zupełnie nie wiem jak, stan rzeczy wracał do poprzedniego posiadania.  Przy kolejnej przeprowadzce znów obiecywałam sobie, że już dosyć!  I zapełnie niespodziewanie przyszła zmiana. Zaczęło się od słuchania podcastów Marty Robins, potem blogi i kanały na YouTube, film The Minimalists itd... W maju poczułam się zupełnie zmęczona rzeczami, przytłoczona ich ilością, kolorem, grafiką.  Nienawidziłam starej PRL-owskiej meblościanki w moim wynajmowanym mieszkaniu, i choć właściciele zgodzili się, abym ją wyrzuciła, nie miałam co zrobić z wypchanymi nią rzeczami. Zaczął się intensywny czas - proces pozbywania się nadmiaru... Wakacje były wspaniałą do tego okazją, bo czas wolny pomógł mi uporać się z porządkowanie i segregacją rzeczy. Nie spodziewałam się jednak, że potrwa to tak długo... i trwa nadal.







Fumio Sasaki pisze o tym wszystkim, co mnie spotkało i choć książkę przeczytałam zupełnie niedawno, to myślę, ze wiedział przez co przechodzę. Zagracone mieszkanie równa się zagracone życie. Dążenie do zachowania pozorów dostatniego życia, porównywanie się z innymi, polepszanie sobie nastroju kolejną książką, kolekcjonowanie ich w nadziei, ze kiedyś je przeczytam. Uwielbiam gotować, ale w pewnym momencie moje kuchenne szafki przestały się zamykać od ilości kubeczków, blach i form do pieczenia czy kilku egzemplarzy tych samych przyborów kuchennych (nawet nie wiedziałam, że je mam). Proces oczyszczanie trwa długo, bo i sama sprzedaż rzeczy nie należy do najszybszych. Większość wystawiłam na OLX, inne rozdałam, książki sprzedałam do antykwariatu. 




"Czasu wymaga nie samo działanie, ale podjęcie o nim decyzji"

.




Zgodnie z tym, co pisał Fumio przyjęłam zupełnie nieświadomie zasadę "chowania rzeczy" na jakiś czas. W korytarzu stoi regał rzeczy, których w najniższym czasie zamierzam się pozbyć. Oswajam się z tą myślą, leżą sobie ona tam jakiś miesiąc, czasem krócej i kiedy jestem gotowa, oddaję je. Tak był np. z książkami, to był największy ból rozstania, choć czułam, że mnie przytłaczaj i wpędzają z przygnębienie. A jednak początkowo mogłam zrezygnować tylko z kilku, potem kolejne i kolejne, i z czasem było łatwiej... 



Czy będę ekstremalnym minimalistą jak Fumio Sasaki? Nie sądzę, ale redukowanie rzeczy do niezbędnego minimum oczyszcza mój umysł, porządkuje życie, pozwala oddychać.  I nie wiem, gdzie mnie to zaprowadzi...



Anna M.
















"Pułapki przyjemności" Robert Rutkowski

25.06.2019 r.




Rozpoczęły się wakacje, zatem mam więcej wolnego czasu... poprawka - mam jakikolwiek "czas wolny"... I jak co roku zabieram się nad pracę nad sobą... Uwielbiam ten czas, kiedy mogę zająć się sobą! W nadziei spędzenia uroczego i budującego popołudnia sięgnęłam po książkę jednego z moich ulubionych psychologów - Roberta Rutkowskiego... I.. zamiast relaksu, zostałam walnięta w łeb! 


"Zatem święta zasada, od której nie ma odstępstwa (niezależnie od tego, czy jesteśmy pracownikami, czy właścicielami): w momencie, kiedy jesteśmy w domu, nie powinniśmy mieć nic wspólnego z pracą".



Przecież to miała być książka o przyjemnościach, ok o pułapkach przyjemności, ale, żeby tak już na początku burzyć mój idealny świat? Ale że niby jak?



"Mówiłem wcześniej, że nie należy przenosić pracy do domu. Większość z nas tego nie potrafi i problemy związane z pracą próbuje rozwiązywać również poza nią, czyli w czasie, który powinien być przeznaczony tylko i wyłącznie na odpoczynek, regenerację. Nie da się rozwiązywać problemów i efektywnie regenerować. Kiedy myślę o pracy w czasie wolnym, to osłabiam zdolności regeneracyjne. Jeżeli budzę się i nie mając jeszcze uruchomionej funkcji „powitanie dnia”, analizuję, co czeka mnie dzisiaj w pracy, to znaczy, że już od tego momentu w niej jestem, w myśl zasady: „Jesteśmy tam, gdzie nasze myśli”. Najpierw należy wyjrzeć przez okno, uśmiechnąć się, głośno powiedzieć: „Witaj, piękny świecie, to będzie udany dzień!”, po czym spokojnie zasiąść do najważniejszego posiłku, czyli śniadania. Dopiero potem, może na parkingu w samochodzie, w metrze, autobusie, w drodze do pracy, możemy delikatnie przekierowywać się na zadania zawodowe".





Kolejny cios! Jak teraz to wszytko sobie poukładać? Na szczęście są wakacje, czas wolny od mojej pracy... Zatem niech to będzie czas spokojnego powrotu do siebie samej, do tego, co lubię robić poza pracą, do moich pasji, marzeń, tego, co kocham :) 


Książka cudna, ale wbiła mnie w fotel wiele razy. Tak to już jest z panem Robertem Rutkowskim. Uwielbiam go... Słucham wszystkich jego audycji, wykładów.  Zwyczajnie trafia do mnie w 200%. Ale co potem z tym zrobić? Cóż, chyba trzeba zakasać rękawy i zabrać się, nomen omen, do pracy... nad sobą oczywiście... 



"W naszym życiu najważniejsza jest harmonia i równowaga. Jeśli jest czas pracy, to powinien być też czas zabawy (...) Podprogowo powinniśmy pamiętać, że chociaż mamy świetną pracę, w której się doskonale czujemy, nie zwalnia nas to z obowiązku, żeby zadać sobie minimalny wysiłek, wyłączyć aplikację bycia wygodnickim leniem i poszukać aktywności, która nie ma nic wspólnego z zarabianiem pieniędzy. To po prostu działa".



Przede mną dwa miesiące wolne od pracy..., a że książka demaskuje różne pułapki (jedzenie, związki, sport, portale społecznościowe), w jakie codziennie wpadamy, więc jest nad czym popracować...




Anna M.




Jeszcze jedna myśl, zanim zaczęłam studiować psychologię traktowałam psychologię jako sferę myśli, emocji, a nie biologii. A tu też jest o czysto biologicznych mechanizmach, o neurohormonach, adrenalinie, kortyzolu itd. Nasze myśli mogą być stymulowane przez odpowiednie hormony?  Jeśli odczuwam stres, następuje wyrzut kortyzolu, który zagęszcza krew, co z kolei sprawia, ze gorzej dotleniony jest mój mózg i trudniej mi się myśli, reaguje, regeneruje... A jak ktoś żyje w nieustannym stresie? To zwyczajnie trudno być sobą? Muszę zgłębić ten temat... KONIECZNIE










sesja zdana!

01.03.2019 r.


Kochani... ostatnio trochę rzadziej piszę, bo... jak wiecie studiuję psychologię. Oczywiście czytam mnóstwo książek, ale zupełnie nie wiem, czy chcecie słuchać o rozwoju myśli psychologicznej lub o osobowości. Dla mnie to pasjonujące tematy, ale czy dla Was?

Obiecałam sobie, że w wakacje nadrobię zaległości... oby przyszły szybko.


Tym czasem ogłaszam, że zimowa sesja zdana! Tylko jedna poprawka - o zgrozo z psychologii rozwojowej, ale wypadki przy pracy się zdarzają... 

Wracam do nauki i być może czytania czegoś innego, niż podręczniki... 


Anna M.

"Mój Egipt" Jarosław Kret

20.01.2019 r.




Grypa, wschód słońca i galaretka truskawkowa...
 





 Niedzielny zimowy wieczór, a ja? A ja jestem znów chora... Kocyk, herbatka z miodzikiem i cytrynką, stos chusteczek i syropek na kaszel... i kolejny rodzaj antybiotyków :( Dużo śpię, a moje poczucie czasu dnia i nocy kompletnie zostało zaburzone.

      Ale czytam sobie o Egipcie. Przyznaję, że nie jestem fanką książek podróżniczych. Nie jestem typem kogoś, kto lubi zwiedzać. Będąc pierwszy raz w Paryżu obiecałam sobie, ze jednego dnia "zrobię" standardowy pakiet minimum i "zaliczę" wszystkie zabytki: Łuk Triumfalny, Wieża Eiffla, Père-Lachaise, Katedra Notre Dame,  Louvre, Sorbona, Panteon, Plac Bastylii,  Sacré-Cœur. Potem lubiłam włóczyć się małymi uliczkami i rozmawiać z ludźmi, poznawać kulturę. Taki ze mnie miłośnik zabytków...

     No ale wróćmy do mojej ostatniej lektury - tej o Egipcie. Ach jeszcze do jednej rzeczy muszę się przyznać - sięgnęłam po książkę "Mój Egipt" tylko dlatego, że autorem jest Jarosław Kret, czyli pan od pogody. Pamiętam jeszcze z zamierzchłych czasów moich studiów, kiedy to prawie każdego ranka Pan Jarek Kret budził mnie swoim słynnym "świt dobry" w "Kawie czy herbacie". No i dzięki jego optymizmowi, że mimo niekorzystnego frontu atmosferycznego, który akurat dziś nadciąga nad Poznań, warto jednak wstać.... bo będzie pięknie padało. 

    Taka tez jest i książka "Mój Egipt"... :) Nie mogłam przestać czytać o przygodach młodego, nikomu jeszcze nie znanego stypendysty w Kairze. Absurdy biurokracji, cierpliwość miejscowych, klimat i kuchnia doprowadzały mnie to do śmiechu to znów do łez ... ze śmiechu oczywiście.

    Rozbawił mnie kairski policjant, który stoi sobie przy drodze i wystawia mandaty bez zatrzymywania winowajcy. Taki mandat przychodzi później do domu i trzeba go grzecznie zapłacić. A u nas? Afera z fotoradarami. Absurd! Również nasze urzędniczki nie są najgorsze na świecie, bo przecież można coś załatwić w ZUS-ie. A w Egipcie? Oj nie da się, bo ciągle odsyłają nas od okienka z magicznym słowem "bukra". Jeśli chcecie się dowiedzieć, co ono oznacza, zapraszam do lektury... Autor również obala mit tradycji targowania się i z dużą dozą humoru opisuje targ wielbłądów. 

    Jednak najbardziej zachwyciłam się o wspinaczce na Górę Synaj. Dzięki Jarosławowi Kretowi prawie wyobraziłam sobie zachwycający wschód słońca na Synaju. Co prawda już kilka razy słyszałam o tym zapierającym dech w piersiach zjawisku, ale dopiero tym razem moja wyobraźnia rozbłysła barwami pustyni.

"Obracamy się plecami do księżyca, opieramy o murek.  Za parę chwil rozpocznie się spektakl natury. (...) Przed moimi oczami zaczyna się rozgrywać jedna z najfantastyczniejszych scen, jakie mogła wykreować Matka Natura. Przedstawienie się zaczęło. Za moimi plecami złoci się księżyc, a przede mną  ciemnogranatowe rozgwieżdżone niebo powoli zmienia kolory: z granatu poprzez różne, nigdy przeze mnie nie widziane w naturze odcienie fioletu, aż po krwista czerwień. To niesamowite zjawisko zapiera dech w piersiach wszystkich patrzących. Nastaje chwila ciszy, po czym powoli z ust obserwatorów dobywają się spontaniczne jęki zachwytu. A niebo odgrywa dalej swój kolorowy spektakl. (...) A nad tymi kamiennymi falami niebo płonie".

     Więcej o wschodzie słońca nie napisze, żeby nie psuć wam zabawy czytania i wyobrażania sobie świata. Ale wspomnę jeszcze o jednym - o kuchni. To właśnie rozdział o słodyczach powalił mnie na kolana i to dosłownie. Czytając o słodkościach nie mogłam tego tak zostawić... To tak, jakby alkoholikowi dać w prezencie książkę, której akcja dzieje się w winnicy... A zatem przeszukałam wszystkie zakamarki w domu i najciemniejsze szafki. Niestety znam siebie i wiedziałam, że prędzej czy później tak się stanie, więc mój dom pod względem cukru jest sterylny (czego nie mogę powiedzieć o kurzu). Ale... znalazłam galaretkę i oczywiście zaraz ją ugotowałam :) zanim schłodziła się w lodówce zdążyłam przespać się trochę, wyrzuciłam tuzin zużytych chusteczek, połknęłam garść tabletek, które mają mnie wyleczyć, a wiem tylko, że kosztowały majątek. A potem zrobiłam sobie kawę, wyjęłam galaretkę z lodówki, wyobraziłam sobie, że to egipski smakołyk i zapomniałam o całym świecie, o chorobie, o zimie. A na końcu książki znalazłam przepyszne przepisy. Teraz mam motywacje, żeby wyzdrowieć, iść na zakupy i poeksperymentować. A tymczasem idę zrobić sobie kolejną gorącą herbatkę z miodzikiem i kakao na potem... :)


Anna M.



"J.R.R. Tolkien. Pisarz stulecia" T.A. Shippey

03.01.2019r. 




 



"Trzy Pierścienie dla królów elfów pod otwartym niebem,
Siedem dla władców krasnali w ich kamiennych pałacach,
Dziewięć dla śmiertelników, ludzi śmierci podległych,
Jeden dla Władcy Ciemności na czarnym tronie
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie,
Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć,
Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie". 
("Władca Pierścieni) 




Któż nie zna tej złowrogiej legendy, czy jednak znamy jej twórcę? O samym Tolkienie już pisałam (zobacz tutaj). Wspominałam też o przyjaźni Tokiena i Lewisa (link do posta). Tym razem chcę napisać o historii powstania "Hobbita" i "Władcy Pierścieni" i wpływie tych książek na moje postrzeganie świata. Nie od dziś wiadomo, że Tolkien był filologiem i fascynował się językami, głównie staroangielskim i jego dialektami. Każdy  świadomy miłośnik literatury wie też, że pisarz najpierw stworzył języki Śródziemia ze ich gramatyką i historycznymi dialektami, a dopiero później wymyślił wszystkie pradawne legendy i historie. To od słowa wszystko się zaczęło, nazwy, mity, przepowiednie i zapomniane historie. Tolkien przez lata nosił w sercu Shire, Rivendell, a nawet odległy Isenard. Ale życie toczyło się swoim zwykłym, monotonnym rytmem.  Pamiętajmy, że twórca Shire'u  wykładał na Oksfordzie. Jednak podczas wielogodzinnego i nudnego sprawdzania prac egzaminacyjnych stało się coś nieoczekiwanego:







"W tych okolicznościach (jakie niosą one napięcie, rozumie tylko ten, kto musiał ocenić, powiedzmy, pięćset ręcznie napisanych prac na ten sam temat) Tolkien przewrócił kartkę, by odkryć, że kandydat: <<Na szczęście zostawił jedną pustą stronę (co jest najlepszą rzeczą, jaka może się przydarzyć egzaminatorowi), więc napisałem na niej /W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit/. W końcu pomyślałem, że chyba powinienem się dowiedzieć, jacy są ci hobbici. Ale to był dopiero początek.>> Taki był początek, ale - podobnie jak było z Bilbem, gdy znalazł pierścień w tunelu w rozdziale piątym "Hobbita" - <<moment ten miał odmienić całe jego życie>>. Wiemy, że Środziemie w pewnym sensie istniało już w głowie Tolkiena, gdyż od przynajmniej 1914 roku spisywał elfie i ludzkie legendy (...) Jednak Śródziemie nigdy nie przyciągnęłoby powszechnej uwagi, gdyby nie hobbici" (s.33-34) 




 


Autor książki, Tom Shippey, sam jest wykładowcą na Saint Louis University i od lat zajmuje się literaturoznawstwem, w szczególności twórczością Tolkiena. Jego książka jest zatem bardzo wnikliwym studium nad językiem, nazwami i procesem kształtowania się opowieści o Śródziemiu, bo nie tylko o "Hobbicie" i "Władcy Pierścieni" możemy w niej przeczytać. To zbiór pewnych myśli i motywów obecnych w tym, co pisał Tolkiem. Dowiadujemy się jak formowały się starożytne legendy, jak zmieniał się język w poszczególnych Erach Śródziemia. To wreszcie też dokładna charakterystyka głównych bohaterów odwiecznej walki z Sauronem. Trzeba dobrze znać książki Tolkiena, aby zrozumieć nakreślone przez Shippey'a tropy. Można wtedy podążyć ich śladem i jeszcze pełniej odkryć geniusz Tolkiena, jego pasje i lęki, prawdy rządzące wszechświatem i zrozumieć prastare pieśni. Niestety ci, którzy według statystyk czytają pół książki rocznie, poznali "Władcę Pierścieni" dopiero wtedy, gdy Peter Jackson zrealizował swoje niezwykłe marzenie i nakręcił trylogię pod tym samy tytułem. Wtedy każdy chciał wiedzieć coś o Gandalfie, hobbitach czy wreszcie o dzielnym Aragornie. "Niedzielni czytelnicy" mają wrażenie, że powieść stała się popularna dopiero wtedy, gdy Viggo Mortensen i Liv Tyler trafili na plakaty promujące film. Tymczasem "Władca Pierścieni" J.R.R.Tolkiena wygrywał wszystkie plebiscyty na najlepszą książkę przez kolejne lata na długo przed filmem. Przypadek? Nie! Fenomen!




Co kocham we "Władcy Pierścieni"? Właśnie język, dawne legendy i podania. Tolkiem spisał pragnienia ludzi każdej epoki, ubrał w słowa nasze tęsknoty, lęki i nadzieje. To wszystko sprawia, że świat Śródziemia naprawdę istnieje. Żyją gdzieś elfy, choć może dawno zatraciliśmy drogę do  Rivendell. Nie widzimy hobbitów i nie słyszymy pradawnej mowy Entów, ale każdy przecież ma swoje Shire i każdy z nas przeczuwa i lęka się wyglądającego z Mordoru Zła. 





  "Nikt prawie nie wie, dokąd go zaprowadzi droga, póki nie stanie u celu"
("Władca Pierścieni")

 








Anna M.
P.S. Dziś rocznica urodzin Tolkiena :) Happy Birthday!!!







Belfer na wakacjach :)

3 lipca 2022 r.  _______________________________________________ Postanowiłam zreanimować starego bloga czytelniczego i tchnąć w niego troch...